Varanasi...musielismy tam dotrzec, w koncu to miejsce gdzie kazdy hindus pragnie umrzec...i umieraja...na potege...co wiecej nosza sie z tym po miescie. Ale po kolei. Najpierw pociag. Dalismy sie zwiesc legendom o szajkach grasujacych w pociagach i przykulismy co sie da do czego sie da (Monia przykula nawet noge do reki sasiada...Michal!...nie koloryzuj!!!) oki! przykulismy plecaki do siedzen i po serii fotek poszlismy spac...zawsze chcielismy byc joginami - noc w kuszetce byla dobra zaprawa. Generalnie nie bylo zle...Michal mogl chrapac, chrapac i chrapac...
Varanasi...miejsce magiczne. Absolutny syf. Platanina waskich uliczek ktorymi i tak jezdza motory, gigantyczne korki, riksze, krowy, samochody, autobusy, ludzie noszacy zwloki - wszystko to zmierza gdzies w calkowitym chaosie...a jednak miejsce niezwykle. Dla bialasa Ganges to po prostu sciek. Dla Hindusa swieta rzeka. Kapia sie w niej. Lowia ryby. Piora. Topia resztki spalonych cial....kochaja Ganges.
Kazdy Hindus chce umrzec w Varanasi i tu splonac na stosie. Sa dwa takie miejsca nad Gangesem gdzie przez cala dobe pala ciala (200 w ciagu 24 godzin; jedno cialo - 3 godziny). Trudno to opisac. Manikarnika - gata gdzie jest okolo 14 stosow. W ceremonii uczestnicza tylko mezczyzni. Najpierw niosa cialo przez miasto. Potem obmywaja w Gangesie. Klada na stosie. Syn zmarlego/zmarlej odprawia obrzed. Podpala stos...potem rodzina rytualnie obmywa sie w Gangesie. Na koncu to co zostaje z ciala trafia do rzeki...tak konczy sie ziemskie tu i teraz...trudno to wszystko opisac...trzeba zobaczyc. Mozna tez doswiadczyc - w jednej z gat podobno pala takze nie-hindusow.
Varanasi...miejsce wyjatkowe...