Kilka minut targowania pozwoliło zbić kilkaset rupii z ceny bardzo wygodnego dla nas hostelu (bardzo blisko dworca). Trudy podróży szybko uleciały po przyjemnie chłodnym prysznicu i zaczęliśmy zastanawiać się jak wykorzystać kilka godzin, które pozostało nam do zachodu słońca. Padło na Mihintale, 13km od nas z ruinami klasztoru buddyjskiego w sam raz na 2-3h z bonusem w postaci zachodu słońca u podnóża wielkiej dagoby.
Na dworcu, tak jak w Colombo, wystarczyło krzyknąć nazwę naszej destynacji, a już kilku Lankijczyków wskazywało nam drogę do kolorowego busu, w którym role klimatyzacji pełniły permanentnie otwarte drzwi i okna. Cała trasa wyniosła 30 rupii, czyli niecała złotówkę ;) na miejscu tradycyjnie zaczęło się polowanie... Kierowcy tuk tuk-ów szukający ofiary w postaci dwójki Białasów. Mieliśmy mało czasu, a napotkany Ruan zrobił na nas bardzo dobre wrażenie i po kilku minutach pędziliśmy trójkołowcem do Czarnego Stawu. Przy tym sztucznym zbiorniku, otoczonym niegdyś przez mieszkania mnichów zobaczyliśmy pierwsze ruiny kamiennych domów, pozostałości kamiennych łóżek, poduszek (!) i krzeseł, a nawet kamienna toaletę... Nie zawiodła nas rownież przyroda - na kamieniach wystających z wody stawu wylegiwały się żółwie, a Ruan pokazał nam jak składa się kwiaty lotosu robiąc delikatne dziurki w płatkach... Myśleliśmy, że to już wszystko i czas ruszyć do następnego miejsca, ale nasz przewodnik zabrał nas nieco na ubocze i pokazał wydrążone w skale 3 mieszkania gdzie przebywało właśnie 7 mnichów... co więcej niedługo potem mieliśmy okazje ich zobaczyć gdy szli na wieczorne modły. 1000 zdjeć pózniej, gdy ze zdenerwowaniem stwierdziliśmy, że żadne nie wyszło i "nie tak chcieliśmy ich uchwycić" ruszyliśmy dalej - przed nami główna atrakcja wieczoru. Po drodze mieliśmy okazje zobaczyć po raz pierwszy lokalne makaki w akcji gdy uciekały z zawiniątkiem podkradzionym bawiącej się z nimi parze, która zaraz rzuciła się w skazany na porażkę pościg ;)
Normalnie do ruin odrestaurowanego klasztoru prowadzi ponad 1800 schodów, ale z lenistwa pominęliśmy połowę korzystając z tuk tuka - po drodze jeszcze szybka wspinaczka do pomniejsze dagoby i byliśmy już na drodze do klasztoru. Nie obyło się bez biletu i spławienia nadgorliwego przewodnika "co łaska" i stanęliśmy przed wielkimi schodami. Po całej podróży mieliśmy w tym momencie ochotę zawrócić, ale ostatecznie chcieliśmy zobaczyć ten obiecany zachód słońca ze szczytu. Przed wejściem, jak przy wszystkich świętych miejscach trzeba było pozostawić buty i już byliśmy na dużym placu, centrum klasztoru - tutaj decyzja - wielki Budda, punkt widokowy na szczycie skały czy wielka Mahaseya Dagoba i wszędzie schody - oczywiście musieliśmy zobaczyć wszystko. Niestety zachód słońca zasłoniły nam gęste chmury i mgła :(, ale poza tym wypad bardzo udany.
Wracając, szcześliwie spotkaliśmy naszego Ruana, który oszczędził nam schodów rownież w druga stronę ;) zostało tylko czekać na transport do Anuradhapura. Na miejscu nieco kluczyliśmy, szukając poleconej knajpki ostatecznie kończąc w "walkers" gdzie piliśmy pyszne EGB, czyli słodki, gazowany napój imbirowy, który z powodzeniem zastapił zasłużone piwo ;) potem już tylko hostel i spać ... W końcu!