Dzisiaj mial byc lajtowy dzien... Postanowilysmy wybrac sie do miejsca, w ktorym spotykaja sie 3 granice - tajska, laotanska i birmanska... Tylko 1,5h autobusem od Chiang Rai....
Jednak na wakacjach umysl pracuje inaczej...:). Trzy blondynki wsiadly do autobusu byle jakiego... po 2h zorientowalysmy sie, ze cos jest nie tak... zamiast do Chiang Saen dojechalysmy do.... Chiang Khong... 50km od planowanego celu! Wydawac by sie moglo, ze odleglosc niewielka ale na miejscu okazalo sie, ze dzisiaj juz zaden autobus/bus/tuk-tuk;) w kierunku Chiang Saen nie odchodzi... Mozna bylo wziac taxi ale chcieli od nas jakis horrendalnych (jak na Azje;)) kwot... zostal wiec... stop:)! Stanelysmy wiec przy drodze, z Zofia na czele, i po 15 minutach siedzialysmy w luksusowym vanie z urocza tajska rodzinka...:)! Jednak nie ma to jak sila koloru blond:)! Jechalysmy wyjatkowo malownicza droga ciagnaca sie wzdluz Mekongu i granicy z Laosem... A wszystko w otoczeniu gor...
Byl to najciekawszy odcinek calej wyprawy.... Nie ma to jak dac sie prowadzic losowi:)!
W koncu dojechalysmy do Chiang Saen, skad lodka (tym razem speed boat) dotarlysmy do Golden Triangle... Na miejscu nie bylo zbyt wiele do zobaczenia - jeden wielki stragan... Tak samo jak na laotanskiej wyspie, na ktorej mozna zatrzymac sie bez koniecznosci wyrabiania wizy - kilka sklepikow i nic wiecej... No ale postawienie stopy na laotanskiej ziemi i wypicie BeerLao jest bezcenne:)!
Byl to ciekawy dzien - Zofia wrecz twierdzi, ze najciekawszy:)!. Najpierw lokalsowy autobus, pozniej stop a na deser BeerLao... Czego chciec wiecej:)